Forum Książkowe forum Strona Główna
Komora - Grisham John

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Książkowe forum Strona Główna -> Czytelnia
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
DEMOLKA
Administrator
Administrator



Dołączył: 10 Kwi 2007
Posty: 159
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 10:44, 15 Maj 2007    Temat postu: Komora - Grisham John

[link widoczny dla zalogowanych]

ROZDZIAŁ 1

Decyzję o podłożeniu bomby w domu radykalnego działacza żydowskiego podjęto stosunkowo szybko. Całą sprawą zajmowało się tylko trzech ludzi. Pierwszym był człowiek finansujący przedsięwzięcie. Drugim miejscowy działacz, który znał teren. Trzecim zaś młody „patriota”, zapaleniec znający się na materiałach wybuchowych i obdarzony zadziwiającym talentem znikania bez śladu. Po zamachu opuścił Stany Zjednoczone i przez sześć lat ukrywał się w Irlandii Północnej.
Ich celem był Marvin Kramer, Żyd znad Missisipi. Jego rodzina od czterech pokoleń parała się handlem na terenie Delty, która nie jest deltą rzeki Missisipi, lecz rozległą, żyzną równiną we wschodniej części stanu. Marvin miał stary dom w Greenville, nadrzecznym miasteczku z niewielką, lecz silną społecznością żydowską, gdzie problemy rasowe praktycznie nie istniały. Studiował prawo, ponieważ handel wydawał mu się nudny. Członkowie jego rodziny, tak jak większość Żydów niemieckiego pochodzenia, bez większych kłopotów zasymilowali się i uważali za typowych południowców, tylko przypadkiem wyznających inną religię. Nie wyróżniali się na tle reszty społeczeństwa i spokojnie zajmowali się swoimi sprawami.
Marvin jednak był inny. Pod koniec lat pięćdziesiątych ojciec wysłał go na Północ, do szkoły w Brandeis. Marvin spędził tam cztery lata, po czym przez następne trzy studiował prawo na Uniwersytecie Columbia. Kiedy w roku 1964 wrócił do Greenville, nad Missisipi gwałtownie rozwijał się ruch praw człowieka, Marvin związał się z nim natychmiast. Niecałe dwa miesiące po tym, jak otworzył swoją maleńką kancelarię, został aresztowany wraz z dwoma kolegami z Brandeis za próbę zarejestrowania czarnych wyborców. Jego ojciec był wściekły. Rodzina czerwieniła się ze wstydu, Marvina nie obchodziło to jednak nic a nic. Gdy miał dwadzieścia pięć lat, po raz pierwszy grożono mu śmiercią i wtedy zaczął nosić broń. Kupił też pistolety dla swojej żony, dziewczyny z Memphis, jak również dla swojej czarnej pokojówki, każąc jej nosić go zawsze w torebce. Kramerowie mieli pięcioletnich synów bliźniaków.
Pierwszy pozew o nieprzestrzeganie praw człowieka złożony w roku 1965 przez kancelarię Marvin B. Kramer i Wspólnicy (chociaż żadnych wspólników jeszcze wtedy nie było) oskarżał lokalnych urzędników o wiele aktów dyskryminujących czarnych wyborców. Gazety w całym stanie cytowały słowa Kramera i zamieszczały jego zdjęcia. Ku–Klux–Klan zaś wpisał go na listę Żydów, których należało ukarać. Oto radykalny żydowski prawnik, z brodą i szlachetnym sercem, który został wykształcony w żydowskich szkołach na Pomocy, a teraz maszerował ramię w ramię z czarnuchami i występował w ich imieniu. Tego nie można było tolerować.
Później rozeszły się pogłoski, że prawnik Kramer używając własnych pieniędzy wpłaca kaucje sądowe za Jeźdźców Wolności i obrońców praw człowieka. Ze składa pozwy atakujące rasistowskie prawa. Że zapłacił za odbudowanie wysadzonego w powietrze przez Klan kościoła dla czarnych. Widziano, jak wpuszcza Murzynów do własnego domu. Marvin przemawiał gorąco na zebraniach Żydów na Północy, namawiając ich, aby przyłączyli się do walki. Pisał do gazet sążniste listy, z których tylko kilka wydrukowano. Odważnie i śmiało zbliżał się ku samozagładzie.
Obecność strażnika patrolującego w nocy posiadłość Kramerów uniemożliwiała atak na ich dom. Marvin zatrudniał strażnika od dwóch lat. Mężczyzna był eks–policjantem, zawsze uzbrojonym po zęby, i Kramerowie zawiadomili wszystkich w Greerwille, że chroni ich doświadczony strzelec. Klan wiedział naturalnie o strażniku i wiedział, że lepiej z nim nie zadzierać. Dlatego podjęto decyzję o podłożeniu bomby nie w domu, lecz w biurze Marvina Kramera.
Samo zaplanowanie operacji trwało bardzo krótko, głównie dlatego że brało w nim udział tak niewielu ludzi. Człowiek z pieniędzmi, arogancki, zaściankowy mądrala nazywający się Jeremiasz Dogan, pełnił w tym czasie funkcję wizarda Ku–Klux–Klami w stanie Missisipi. Jego poprzednik odsiadywał wyrok w więzieniu, a Dogan bawił się doskonale, organizując zamachy bombowe. Nie był głupi. Wręcz przeciwnie, FBI przyznało później, że to zupełnie niezły terrorysta, ponieważ wykonanie brudnej roboty powierzał małym, samodzielnym grupom, które nic o sobie nie wiedziały. FBI miało pełno informatorów w szeregach Klanu, więc Dogan nie ufał nikomu oprócz własnej rodziny i garstki współpracowników. Był właścicielem największego komisu samochodowego w Meridian, stan Missisipi, i zbił fortunę na wszelkiego rodzaju lewych interesach.
Drugi uczestnik zamachu to niejaki Sam Cayhall, członek Klanu z Clanton w stanie Missisipi, miasteczka położonego w okręgu Ford, trzy godziny drogi na północ od Meridian i godzinę na południe od Memphis. FBI wiedziało o Cayhallu, ale nie o jego powiązaniach z Doganem. Uznano go za nieszkodliwego, ponieważ mieszkał w tej części stanu Missisipi, gdzie praktycznie nie notowano działalności wymierzonej przeciwko Murzynom. W okręgu Ford spłonęło wcześniej kilka krzyży, ale nie było żadnych zamachów bombowych ani zabójstw. FBI wiedziało, że ojciec Sama Cayhalla należał do Klanu, ale, ogólnie rzecz biorąc, rodzina wydawała się dość spokojna. Zwerbowanie Sama Cayhalla przez Dogana okazało się genialnym posunięciem.
Zamach na biuro Kramera rozpoczął się od rozmowy telefonicznej w nocy, siedemnastego kwietnia 1967 roku. Podejrzewając, i słusznie, że jego. telefony są na podsłuchu, Jeremiasz Dogan pojechał do automatu na stacji benzynowej przy południowym wyjeździe z Meridian. Dogan podejrzewał też, że jest śledzony przez FBI, i tu również miał rację. Obserwowali go, ale nie mieli pojęcia, do kogo dzwoni.
Na drugim końcu linii Sam Cayhall słuchał uważnie, zadał jedno czy dwa pytania i się rozłączył. Potem wrócił do łóżka, nie mówiąc nic żonie, która wiedziała, że i tak nie ma po co pytać. Następnego ranka wyszedł wcześnie z domu i pojechał do miasteczka. Zjadł jak co dzień śniadanie w kawiarence The Coffee Shop, a potem udał się do budynku sądu okręgowego, żeby skorzystać z telefonu.
Trzy dni później, dwudziestego kwietnia, opuścił o zmroku Clanton i odbył dwugodzinną podróż do Cleveland, głównego ośrodka uniwersyteckiego Delty, oddalonego o godzinę jazdy od Greenville. Przez czterdzieści minut czekał na parkingu przed zatłoczonym domem towarowym, ale zielony pontiac nie pojawił się w umówionym miejscu. Sam Cayhall zjadł porcję pieczonego kurczaka w tanim barze, a potem pojechał do Greenville, żeby obejrzeć kancelarię prawną Marvina B. Kramera i Wspólników. Dwa tygodnie wcześniej spędził w Greenville cały dzień i znał miasteczko stosunkowo dobrze. Znalazł kancelarię Kramera, pojechał pod jego zabytkowy dom, a potem raz jeszcze zwiedził synagogę. Dogan powiedział, że synagoga będzie następna, ale najpierw muszą zająć się żydowskim prawnikiem. O jedenastej znalazł się z powrotem w Cleveland, a zielony pontiac stał nie na parkingu przed domem towarowym, lecz w miejscu awaryjnym, na postoju dla ciężarówek przy Trasie 61. Cayhall wyciągnął kluczyki schowane pod gumową wykładziną podłogową przy fotelu kierowcy i udał się na przejażdżkę między żyzne pola uprawne Delty. W pewnym momencie skręcił w boczną drogę i otworzył bagażnik. W tekturowym pudełku przykrytym gazetami znalazł piętnaście lasek dynamitu, trzy zapalniki i lont. Wrócił do miasta i czekał w otwartym całą dobę barze.
Punktualnie o drugiej w nocy trzeci członek grupy wszedł do zatłoczonego baru i usiadł naprzeciwko Sama Cayhalla. Nazywał się Rollie Wedge, miał najwyżej dwadzieścia dwa lata, lecz był doświadczonym weteranem wojny ze zwolennikami praw człowieka. Mówił, że pochodzi z Luizjany, teraz mieszkał gdzieś w górach, gdzie nikt nie dałby rady go znaleźć i chociaż nigdy się nie przechwalał, kilka razy powiedział Samowi Cayhallowi, że naprawdę spodziewa się umrzeć w walce o zwycięstwo białej rasy. Jego ojciec pracował przy wyburzaniu budynków i to od niego Rollie nauczył się obchodzenia z materiałami wybuchowymi. Ojciec, jako członek Ku–Klux–Klanu, przekazał również Rolliemu naukę nienawiści rasowej.
Sam nie wiedział zbyt wiele o Rolliem Wedge i nie bardzo wierzył w jego opowieści. Nigdy nie pytał Dogana, gdzie znalazł chłopaka.
Pili kawę i przez pół godziny rozmawiali o głupstwach. Kubek w dłoni Sama drżał lekko, Rollie jednak był spokojny i opanowany. Ani razu nie zamrugał oczami. Sam i Rollie współpracowali już wcześniej kilka razy i Cayhalla zawsze zdumiewało, że ktoś tak młody wykazuje tak wielkie opanowanie. Poinformował Jeremiasza Dogana, że chłopak nigdy nie tracił zimnej krwi, nawet wtedy gdy zbliżali się do celu i Rollie brał się do przygotowania dynamitu.
Samochód Rolliego został wynajęty na lotnisku w Memphis. Rollie wziął niewielką torbę z tylnego siedzenia, zamknął auto i zajął miejsce obok Sama w zielonym pontiacu. Wyjechali z Cleveland ł ruszyli na południe Trasą 61. Kilka mil za wsią Sam Cayhall skręcił na ciemną, żwirową drogę i zatrzymał samochód. Rollie kazał mu nie wychodzić, kiedy będzie sprawdzał ładunki. Sam Cayhall usłuchał w milczeniu. Rollie zabrał torbę do bagażnika i przygotował dynamit, zapalniki i lont, po czym zostawił ją tam, zaniknął bagażnik i kazał Samowi jechać do Greenville.
Po raz pierwszy minęli biuro Kramera około czwartej nad ranem. Ulica była pusta i ciemna i Rollie orzekł, że to chyba najłatwiejsza robota jak dotąd.
— Szkoda, że nie możemy podłożyć bomby tutaj — powiedział, kiedy przejeżdżali obok domu Kramera.
— Tak, szkoda — odparł nerwowo Sam. — Ale wiesz, oni mają strażnika.
— Tak, wiem. Poradzilibyśmy sobie jednak z nim.
— Pewnie tak. Tyle że w środku są dzieci.
— Lepiej je zabić, kiedy są jeszcze małe — oświadczył Rollie. — Małe żydowskie skurwysyny dorastają i stają się dużymi żydowskimi skur*******.
Cayhall zatrzymał samochód w alejce na tyłach biura Kramera. Wyłączył silnik i obaj mężczyźni otworzyli po cichu bagażnik, wyjęli tekturowe pudełko i torbę, po czym ruszyli wzdłuż żywopłotu w stronę tylnego wejścia.
Sam Cayhall otworzył drzwi łomem i po kilku sekundach byli już w środku. Dwa tygodnie wcześniej Sam zgłosił się pod jakimś pretekstem do recepcjonistki, a potem zapytał, czy może skorzystać z toalety. W głównym korytarzu, pomiędzy toaletą a biurem Kramera, stała wąska szafa wypełniona starymi aktami i wszelkiego rodzaju prawniczym śmieciem.
— Zostań przy drzwiach i obserwuj aleję — wyszeptał Rollie, a Sam skwapliwie wykonał polecenie. Wolał stać na straży i nie mieć nic wspólnego z dynamitem.
Rollie szybko postawił pudełko na dnie szafy i uzbroił bombę. Była to delikatna praca i Samowi serce waliło ze strachu. Na wszelki wypadek stał tyłem do Rolliego.
Pozostawali w biurze mniej niż pięć minut. Potem wyszli na zewnątrz i nonszalanckim krokiem ruszyli w stronę zielonego pontiaca. Stawali się niezwyciężeni. Wszystko było tak łatwe. Wcześniej wysadzili w powietrze biuro handlu nieruchomościami w Jackson, ponieważ właściciel — Żyd — sprzedał dom parze czarnych. Podłożyli bombę w redakcji niewielkiej gazety, bo jej redaktor nie poparł wystarczająco stanowczo idei segregacji rasowej. Zniszczyli też synagogę w Jackson, największą w całym stanie.
Jechali ciemną aleją, a gdy skręcili w boczną uliczkę, Sam włączył światła.
W każdym z poprzednich zamachów Wedge używał piętnastominutowego lontu, zapalanego zwyczajną zapałką, działającego na zasadzie podobnej do sztucznych ogni. I dla zabawy zawsze starali się stawać z otwartymi oknami gdzieś na krańcach miasta, gdy eksplozja rozrywała cel. Usłyszawszy wybuch z bezpiecznej odległości, odjeżdżali leniwym tempem.
Tym razem miało być jednak inaczej. Sam pomylił się na którymś zakręcie i teraz nagle stanęli przed zamkniętym szlabanem, patrząc na huczący po torach pociąg towarowy. Całkiem długi pociąg towarowy. Sam spoglądał co chwila na zegarek. Rollie milczał. Pociąg przejechał i Sam ponownie pomylił drogę. Znajdowali się blisko rzeki, w oddali widać było most, a wzdłuż ulicy stały zapuszczone domy. Sam ponownie spojrzał na zegarek. Ziemia miała się zatrząść za pięć minut, a Sam wolałby wtedy mknąć ciemną, pustą autostradą. Rollie drgnął, jakby Sam zaczynał go irytować, ale nic nie powiedział.
Kolejny zakręt, kolejna nowa ulica. Greenville to niezbyt wielkie miasto i Cayhall miał nadzieję, że jeśli będzie dalej zakręcał, to wreszcie znajdzie się na znajomej trasie. Następny zakręt okazał się ostatnim. Sam nacisnął na hamulce, kiedy tylko zdał sobie sprawę, że wjechał pod prąd w jednokierunkową ulicę. A kiedy nacisnął na hamulce, silnik zgasł. Sam wrzucił luz i przekręcił kluczyk w stacyjce. Rozrusznik działał, ale silnik nie chciał zapalić. W powietrzu rozszedł się zapach benzyny.
— Cholera! — powiedział Sam przez zaciśnięte zęby. — Cholera! Rollie zanurzył się nieco głębiej w swoim fotelu i wyglądał przez okno.
— Cholera! Jest zalany! — Ponownie przekręcił kluczyk, nadal bez rezultatu.
— Uważaj, bo wyładujesz akumulator — powiedział Rollie wolno, spokojnie.
Sam wpadł niemal w panikę. Chociaż się zgubili, wiedział, że nie znajdują się daleko od centrum. Odetchnął głęboko i rozejrzał się po ulicy. Zerknął na zegarek. W pobliżu nie widać było żadnych innych samochodów. Panowała cisza. Idealny moment na wybuch bomby. Oczami wyobraźni Sam widział lont palący się na drewnianej podłodze. Czuł już drżenie ziemi. Słyszał huk rozrywanego drewna i gipsu, cegieł i szkła. Do diabła, pomyślał próbując się uspokoić, dojdzie do tego, że trafią nas odłamki.
— Dogan mógłby przysłać lepszy samochód — wymamrotał do siebie. Rollie nie zareagował, przez cały czas patrząc na coś za oknem.
Co najmniej piętnaście minut upłynęło od czasu, kiedy wyszli z biura Kramera i Sam czekał na eksplozję. Otarł pot z czoła i raz jeszcze przekręcił kluczyk w stacyjce. Tym razem silnik zapalił. Sam uśmiechnął się szeroko do Rolliego, lecz ten wydawał się w ogóle nieporuszony. Cayhall cofnął samochód o parę metrów, a potem odjechał. Pierwsza ulica wyglądała znajomo, a dwa skrzyżowania dalej byli już na Main Street.
— Jakiego rodzaju lontu użyłeś? — zapytał Sam, kiedy wjechali na Autostradę 82.
Rollie wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że to jego sprawa i Sam nie powinien pytać. Zwolnili mijając zaparkowany samochód policyjny, a potem przyśpieszyli, kiedy znaleźli się na przedmieściach. Kilka minut później zostawili Greeiwille daleko z tyłu.
— Jakiego rodzaju lontu użyłeś? — zapytał Sam ponownie, tym razem nieco ostrzej.
— Spróbowałem czegoś nowego — odpowiedział Rollie nie podnosząc wzroku.
— Czego?
— I tak byś nie zrozumiał — odparł Rollie i Sam zaczerwienił się z gniewu.
— Zapalnika czasowego? — zapytał kilka mil dalej.
— Czegoś w tym rodzaju.

Jechali do Cleveland w kompletnej ciszy. Przez parę mil, gdy światła Greenville znikały powoli za horyzontem, Sam oczekiwał, że zobaczy kulę ognia lub usłyszy odległy huk. Nic takiego się jednak nie stało. Wedge zdążył nawet trochę się zdrzemnąć.
Bar przy postoju dla ciężarówek był zatłoczony. Rollie wysiadł z samochodu i zamknął za sobą drzwi.
— Do następnego razu — powiedział z uśmiechem przez otwarte okno, po czym ruszył ku swojemu wynajętemu samochodowi. Sam popatrzył za nim raz jeszcze, pełen podziwu dla jego spokoju.
Było parę minut po wpół do szóstej i pierwszy blask pomarańczowego światła pojawił się w ciemnościach na wschodzie. Sam wjechał zielonym pontiakiem na Trasę 61 i ruszył na południe.

Koszmar rozpoczął się mniej więcej wtedy, gdy Rollie Wedge i Sam Cayhall rozstawali się w Cleveland. Zaczął się od budzika stojącego na nocnej szafce koło łóżka Ruth Kramer. Kiedy budzik rozdzwonił się jak zwykle o wpół do szóstej, Ruth od razu wiedziała, że jest chora. Miała lekką gorączkę, bolały ją skronie i czuła, że zbiera jej się na wymioty. Marvin odprowadził ją do łazienki, gdzie spędziła następne trzydzieści minut. Wredny wirus grypy krążył po Greenville od miesiąca i teraz znalazł drogę do domu Kramerów.
Pokojówka obudziła bliźniaków, pieciolatków Josha i Johna o szóstej trzydzieści i dopilnowała, żeby się szybko wykąpali, ubrali i zjedli śniadanie. Marvin miał jak zwykle zawieźć ich do przedszkola. Zadzwonił do swojego lekarza po poradę i zostawił pokojówce dwadzieścia dolarów, żeby kupiła lekarstwa w miejscowej aptece. Pożegnał się z Ruth, która leżała na podłodze w sypialni z poduszką pod głową i paczką lodu na czole, po czym wyszedł razem z chłopcami.
Nie cała jego działalność poświęcona była przestrzeganiu praw człowieka; nie wyżyłby z tego w roku 1967 w Missisipi. Zajmował się czasem sprawami kryminalnymi, a także kwestiami cywilnoprawnymi: rozwodami, bankructwami, prawem lokalowym. I pomimo faktu, że jego ojciec praktycznie się do niego nie odzywał, a reszta’ rodziny starała się nie wymawiać jego imienia, Marvin Kramer jedną trzecią czasu w biurze poświęcał na pracę nad sprawami rodzinnymi. Tego ranka miał pojawić się w sądzie o godzinie dziewiątej, żeby odpowiedzieć na pozew złożony w sprawie nieruchomości należącej do jego wuja.
Bliźniacy uwielbiali jego kancelarię. W przedszkolu mieli pojawić się dopiero o ósmej, tak że przed odwiezieniem ich i udaniem się do sądu Marvin mógł jeszcze trochę popracować. Podobna sytuacja zdarzała się mniej więcej raz w miesiącu, choć w gruncie rzeczy nie było dnia, żeby jeden z bliźniaków nie błagał Marvina o wzięcie go najpierw do biura, a dopiero potem do przedszkola.
Dotarli na miejsce około siódmej trzydzieści i bliźniacy od razu ruszyli do pokoju sekretarki, gdzie na biurku leżał gruby stos papieru maszynowego, czekającego na pocięcie, skopiowanie, zszycie i poskładanie w koperty. Kancelaria była rozległa, rozbudowywano ją przez lata, dodając tu i ówdzie różne pomieszczenia. Z frontowych drzwi wchodziło się do niewielkiej poczekalni, gdzie niemal pod schodami stało biurko recepcjonistki. Cztery krzesła dla interesantów przytulały się do ściany, obok leżały kolorowe czasopisma. Wzdłuż wychodzącego bezpośrednio z poczekalni korytarza ciągnęły się małe pokoje adwokatów — z Marvinem pracowało teraz trzech wspólników. Korytarz biegł przez cały parter, tak że z wejścia widać było odległy o dwadzieścia pięć metrów tylny kraniec budynku. Gabinet Marvina, stanowiący największe pomieszczenie na parterze, mieścił się na końcu korytarza, po lewej stronie, obok małej toalety, przy której stała zagracona szafa. Naprzeciw szafy znajdował się pokój sekretarki Marvina, kształtnej młodej kobiety o imieniu Helen. Marvin marzył o niej od osiemnastu miesięcy.
Na pierwszym piętrze w ciasnych pokojach urzędowało kolejnych dwóch adwokatów i dwie sekretarki. Drugie piętro, pozbawione ogrzewania i klimatyzacji, wykorzystywane było jako magazyn.
Marvin przyjeżdżał do biura pomiędzy siódmą trzydzieści a ósmą, ponieważ lubił mieć godzinę dla siebie, zanim przybyli pozostali i zaczynał dzwonić telefon. Tak więc również w piątek dwudziestego pierwszego kwietnia był na miejscu przed wszystkimi.
Otworzył frontowe drzwi, włączył światło i stanął w poczekalni. Zaczął pouczać bliźniaków na temat robienia bałaganu na biurku Helen, ale oni nie słyszeli ani słowa. Josh zajmował się już nożyczkami, a John zszywaczem, kiedy Marvin wsadził głowę do środka i ostrzegł ich, żeby zachowywali się spokojnie. Uśmiechnął się do siebie, wszedł do gabinetu i zatopił się w lekturze akt.
Mniej więcej kwadrans przed ósmą, przypomniał sobie później w szpitalu, poszedł schodami na trzecie piętro, żeby odnaleźć teczkę ze starymi aktami. Mogły mu się przydać w sprawie, nad którą pracował. Mruczał coś do siebie wspinając się po schodach. Okazało się, że teczka ze starymi aktami uratowała mu życie. Śmiech chłopców dobiegał gdzieś z głębi korytarza.
Fala uderzeniowa wystrzeliła na boki i do góry z prędkością trzystu metrów na sekundę. Piętnaście lasek dynamitu zdolne jest w ciągu kilku sekund zamienić budynek o drewnianym szkielecie w kupę drzazg i gruzu. Minęła pełna minuta, zanim poszarpane kawałki drewna oraz inne odłamki opadły na ziemię. Podłoga zdawała się drżeć jak podczas małego trzęsienia ziemi, a kawałki szkła, jak mówili później świadkowie, sypały się na centrum Greenville przez nieskończenie długie chwile.
Josh i John Kramer znajdowali się mniej niż pięć metrów od epicentrum wybuchu i przynajmniej zginęli błyskawicznie. Nie cierpieli. Ich zmasakrowane ciała strażacy wydobyli spod trzech metrów gruzu. Marvin Kramer został najpierw ciśnięty o sufit trzeciego piętra, a potem, nieprzytomny, spadł razem z resztkami dachu do dymiącego krateru pośrodku budynku. Znaleziono go dwadzieścia minut później i natychmiast odwieziono do szpitala. Przed upływem trzech godzin amputowano mu w kolanach obie nogi.
Wybuch nastąpił dokładnie o siódmej czterdzieści sześć i można powiedzieć, że było to szczęście w nieszczęściu. Jeszcze pół godziny i wszystkie pokoje na parterze zapełniłyby się ludźmi. Helen, sekretarka Marvina, wychodziła z oddalonego o cztery przecznice urzędu pocztowego, kiedy usłyszała eksplozję. Jeszcze dziesięć minut i przygotowywałaby kawę dla pracowników kancelarii. David Lukland, młody wspólnik Kramera, mieszkał trzy ulice dalej i właśnie wychodził do pracy, kiedy usłyszał i poczuł wybuch. Za dziesięć minut przeglądałby korespondencję w swoim gabinecie na pierwszym piętrze.
Niewielki pożar wybuchł w sąsiednim biurze i chociaż ugaszono go szybko, powiększył ogólne zamieszanie. Wszędzie unosiły się kłęby gęstego dymu i zebrany tłum zaczął się cofać.
Dwie osoby z zewnątrz odniosły obrażenia. Metrowej długości belka wylądowała na chodniku sto metrów od źródła wybuchu, odbiła się raz, a potem uderzyła panią Mildred Talton prosto w twarz, kiedy ta wysiadła ze swego samochodu i spojrzała w stronę, z której dobiegł huk. Pani Talton miała złamany nos i paskudnego siniaka, lecz powróciła do zdrowia bez komplikacji.
Druga osoba odniosła obrażenia bardzo lekkie, lecz niezwykle znaczące. Człowiek spoza miasta nazwiskiem Sam Cayhall szedł wolno w kierunku biura Kramera, nagle ziemia zatrzęsła się tak potężnie, że stracił równowagę i przewrócił się na chodnik. Kiedy stanął na nogi, został uderzony w kark i w lewy policzek przez lecące odłamki szkła. Uskoczył za drzewo, a szkło spadało wokół niego. Rozejrzał się oniemiały, a potem uciekł.
Krew ściekała mu z policzka, brudząc koszulę. Sam Cayhall był w szoku i niewiele potem pamiętał. Jadąc tym samym zielonym pontiakiem oddalał się od centrum i byłby raz jeszcze uciekł bezpiecznie z Greenville, gdyby myślał i uważał na to, co się dzieje. Dwaj policjanci, powiadomieni przez radio o wybuchu, pędzili wozem patrolowym w stronę centrum i natknęli się na zielonego pontiaca, który z jakiegoś powodu nie chciał zjechać na pobocze. Syreny wyły, koguty błyskały, klaksony trąbiły, policjanci wrzeszczeli, lecz zielony samochód tkwił jak wmurowany na swoim pasie i nie chciał się ruszyć. Policjanci zatrzymali się, podbiegli do pontiaca, otworzyli drzwi i ujrzeli pokrwawionego mężczyznę. Kajdanki zatrzasnęły się wokół nadgarstków Sama. Wepchnięto go brutalnie na tylne siedzenie wozu policyjnego i zabrano na komendę. Pontiac został opieczętowany. Bomba, która zabiła bliźniaków Kramera, była najprymitywniejszego rodzaju. Piętnaście lasek dynamitu ściśniętych czarną taśmą izolacyjną. Nie miała jednak lontu. Zamiast niego Rollie Wedge użył zapalnika czasowego zrobionego z taniego, nakręcanego budzika. Rollie usunął wskazówkę minutową i wywiercił małą dziurkę pomiędzy cyframi siedem i osiem. Do tej dziurki wsadził metalową szpilkę, która dotknięta przez obracającą się wskazówkę godzinową, miała zamknąć obwód i zdetonować bombę. Rollie chciał, żeby bomba wybuchła nie tak, jak wówczas, gdy zakłada się lont — po piętnastu minutach, lecz później. Poza tym uważał się za eksperta i chciał wypróbować nowe urządzenie.
Być może wskazówka godzinowa nieco się wygięła. Być może cyferblat zegarka nie był idealnie płaski. Być może Rollie w podnieceniu nakręcił go za mocno albo zbyt słabo. Być może metalowa szpilka nie tkwiła prostopadle do cyferblatu. Rollie w końcu pierwszy raz podjął eksperyment z zapalnikiem czasowym. A być może zapalnik zadziałał dokładnie tak, jak zaplanowano.
Bez względu na wytłumaczenie, Jeremiasz Dogan i Ku–Klux–Klan po raz pierwszy podczas zamachów bombowych przelali żydowską krew w Missisipi.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Książkowe forum Strona Główna -> Czytelnia Wszystkie czasy w strefie GMT + 3 Godziny
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy