Forum Książkowe forum Strona Główna
Andrzej Pilipiuk - Czerwona gorączka

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Książkowe forum Strona Główna -> Czytelnia
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
DEMOLKA
Administrator
Administrator



Dołączył: 10 Kwi 2007
Posty: 159
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 10:47, 15 Maj 2007    Temat postu: Andrzej Pilipiuk - Czerwona gorączka

[link widoczny dla zalogowanych]


Bogate, spokojne miasto...

Doktor maszerował przez pogrążone w mroku miasto. Paliły się tylko niektóre latarnie, a i one świeciły najwyżej połową mocy. Widać zapasy gazu już się kończyły. Lampy łukowe na głównych ulicach w ogóle zgasły, prąd otrzymywały tylko najważniejsze instytucje. To znaczy - najważniejsze dla nowej władzy. Lekarz szedł cicho, starając się trzymać głębokiego cienia, rzucanego przez kamienice. Pamiętał Petersburg sprzed wojny. Bogate, spokojne miasto. Teraz czuł się jak mysz zabłąkana pomiędzy wyschnięte żebra kościotrupa. Wiele kamienic straszyło wyrwanymi framugami, ponieważ drzwi ukradły szpany „opałowców”. Tu i ówdzie z okien sterczały pogięte metalowe rury – to ludzie dogrzewali mieszkania piecykami. Pod ścianami kamienic i na poboczach ulic piętrzyły się zaspy śniegu.
Z daleka dobiegł odgłos kroków kilku par nóg. Skórzewski zaklął pod nosem, skoczył w najbliższą bramę i przyczaił się w najgłębszym cieniu. Przeczucie go nie myliło. Trotuarem przeszło czterech okutanych w kożuchy mężczyzn. Na rękawach nosili czerwone opaski, ale doktor nie miał pojęcia, czy są to czerwonogwardziści, czy może milicja... Wlekli się noga za nogą, klnąc najbardziej rynsztokowymi słowami.
Doktor na wszelki wypadek postanowił chwilowo nie opuszczać kryjówki. Instynkt go nie zawiódł. W ślad za nimi pojawił się jeszcze jeden człowiek. Księżyc na chwilę wyjrzał zza chmur, w jego świetle lekarz zobaczył twarz przechodnia.
Odrażająca morda, mięsista, nalana, o chorobliwym odcieniu skóry, poznaczona plamami wątrobowymi, pokryta kilkudniową szczeciną... Twarz zawodowego kryminalisty, którego rewolucja wyzwoliła z kajdan katorżnika i powołała, by niósł śmierć między zwykłych ludzi.
Bolszewik miał na sobie rozchełstany wojskowy szynel, zszargany do nieprzyzwoitości; karakułowa papacha, ewidentnie za mała, pewnie ukradziona jakiejś dziewczynie, przekrzywiona była na bakier. Przez ramię przerzucił karabin, lufa prawie dotykała ziemi. Na jednym udzie zwisała na potarganych sznurkach drewniana kabura mausera. Na nogach nieznajomy miał podkute buciory, też brudne. Niedbały krok, wygasły papieros zwisający z kącika ust, ubiór, wszystko to sprawiało wrażenie absolutnej arogancji i jednocześnie jakiegoś wręcz chorobliwego rozmamłania.
Oto i przedstawiciel nowego porządku społecznego, pomyślał lekarz z pogardą.
I naraz zmartwiał. Czerwonogwardzista zatrzymał się, wolno odwrócił głowę. Patrzył prosto na niego. Miał dziwnie blade tęczówki, które przywodziły na myśl oczy śniętej ryby. Na usta wypełzł mu krzywy ironiczny uśmiech. Widzi mnie, zrozumiał natychmiast Skórzewski.
Od komunisty zionęło ostrą wonią prosektorium. Wygrzebał ten strój na cmentarzu, czy ki diabeł?
Obcy z pogardą splunął w stronę Skórzewskiego i poczłapał dalej. Doktor odetchnął z ulgą, a potem odczekał dłuższą chwilę, nim wyszedł z bramy. Skręcił w zaułek. Znad końskiego truchła poderwały się trzy czy cztery odziane w łachmany sylwetki i wsiąkły w mrok. Odprowadził je spojrzeniem. Małpy, które uciekły z menażerii? Ludzie? Dzieci? A może i inne istoty? Przypomniał sobie stare legendy. Pożeracze trupów? Upiory? Wojna, rewolucja, nieustanny przelew krwi, mróz, ciemność - czy to wszystko mogło obudzić do życia stwory z legend? A tamten w szynelu? Był człowiekiem czy widmem?
- Co ja robię w tym mieście? – szepnął.
Ale przecież wiedział, co go tu ciągnęło. Mieszkanie. Duże i przestronne, w ładnej kamienicy, umeblowane angielskimi sprzętami, dwa tysiące książek, parkiet na podłogach. Jedyny dorobek całego długiego życia. Dlatego tu wrócił. Idiota... Trzy czwarte powierzchni zabrał mu komitet domowy, szukający miejsca na zakwaterowanie robotników w centrum. Z mebli i parkietów wiele już nie zostało, poszły kolejno do pieca. Na książki też niebawem przyjdzie pora.
- Po co, po co, po co... – mruczał, drepcząc po śliskim, pokrytym lodem trotuarze. - Plunę na to wszystko, czas jechać do Polski, zacząć od nowa, pięćdziesiąt cztery lata to jeszcze żaden wiek. Dobry lekarz wszędzie znajdzie pracę. A jak nie, to pojadę w tropiki.
Zaczął padać gęsty śnieg. Wizja palm kołyszących się na ciepłym wietrze była tak silna, aż łzy stanęły doktorowi w oczach.
- Będę leczył tubylców na Hawajach, słyszałem przecież, że opracowano nowe leki, dają nadzieję opanowania trądu, tym się powinienem zajmować, a nie zdychać w tym grobie...
Lodowaty wiatr zachichotał złośliwie, porywając spadające z nieba białe płatki. Tylko jak opuścić miasto otoczone kordonem czerwonogwardzistów, jak przebyć setki kilometrów terytorium kontrolowanego przez bolszewików? Jak wreszcie bez dokumentów przekroczyć polską granicę? Iść jako lekarz wojskowy do czerwonych, a w odpowiednim momencie zdezerterować? Jeżeli złapią - kula w łeb. Jeśli wpadnie w ręce białych - podobnie...
Jakby na potwierdzenie jego myśli, gdzieś daleko znowu huknął strzał. No i nareszcie drzwi jego kamienicy... Zanurzył się w bezpieczny mrok i w tym momencie poczuł ciężar na plecach i sznur zaciskający się wokół szyi. Na oślep pociągnął ukrytym między palcami lancetem. Chwyt osłabł. Lekarz odwrócił się, zadając jednocześnie kolejny cios.
Pierwsze cięcie trafiło napastnika w brzuch. Drugie, pod obojczyk, rozpłatało aortę. Przeciwnik osunął się po ścianie. Rękami niezdarnie usiłował zatamować tryskającą krew. Doktor zapalił cenną zapałkę i oświetlił nią twarz konającego.
Jakiś obcy. Wyglądał na zwykłego bandziora... Skórzewski odetchnął z ulgą, a potem, złapawszy dogorywającego za kołnierz, wywlókł na ulicę.
W zamarzniętym kanale ziała rozległa przerębla, zasnuta już cienką warstwą lodu. Tu po ostatecznej awarii wodociągu mieszkańcy kilku kamienic wylewali nieczystości. Doktor z wysiłkiem przerzucił ciało przez barierkę. Zeskoczył obok i, wdusiwszy je butem w wodę, wepchnął pod grubą taflę. Rozejrzał się. Zadymka chyba skutecznie zamaskowała jego poczynania. Wrócił do sieni i, poświęcając jeszcze jedną zapałkę, oświetlił miejsce walki. Kałuże krwi, rozbryzgi na ścianach... Ale na szczęście nigdzie nie wdepnął, nigdzie nie odbił śladu swoich butów. Ktoś mógł go zobaczyć z okna? Wolne żarty, szyby od dawna pokryte były kwiatami lodu.
Oczywiście za dnia ktoś zauważy ślady tej rzeźni, ale cóż – takie rzeczy często się ostatnio zdarzają w mieście... Wszedł na piętro i, pokonując opór stężałych w zamku smarów, przekręcił klucz. Mieszkanie powitało go ciężkim, zastałym zimnem.
W sumie jak niewiele trzeba, kilkanaście stopni mrozu, trochę wiatru i nieczynne ogrzewanie, rozmyślał, luzując klepki parkietu w dawnym gabinecie. I wystarczy, by zamienić człowieka w zwierzę, szukające ciepła za wszelką cenę.
Przeszedł do kuchni, zajrzał do piecyka. Żar jeszcze się lekko tlił. Doktor ostrożnie go rozdmuchał, odpalił od płomyka kawałek papieru, przeniósł ogieniek na knot lampy naftowej. Klepki porąbał tasakiem, dołożył do paleniska. Z szafki wyjął kawałek zeschniętego chleba i butelkę podłej trzydziestoprocentowej wódki. Nalał sobie pół szklanki, a następnie, patrząc w iskry spadające do popielnika, pociągnął kilka łyków. Smród bimbru zakręcił w nosie. Zagryzł pieczywem. Alkohol sprawiał, że krew szybciej krążyła w skostniałym ciele, wyrywał z otępienia.
Kuchnia nagrzewała się powolutku. Skórzewski mógł rozpiąć, a potem zdjąć jesionkę. Usiadł na przyciągniętym tu z sypialni łóżku, narzucił na ramiona pikowaną kołdrę. Przykręcił lampę, by zużywać jak najmniej bezcennej nafty i, otworzywszy otrzymany od profesora opasły tom „Historii epidemii chorób zakaźnych”, zagłębił się w lekturze.
Dopiero tuż przed snem przypomniał sobie, że przecież kilka godzin temu zaszlachtował w bramie człowieka. Zadumał się nad tym problemem, a potem wzruszył ramionami. Zabił – trudno. Czasem tak bywa, że trzeba kogoś zarżnąć jak wieprza w rzeźni... A może tylko mu się to śniło?


Bananowy sen

Zapadał łagodny, ciepły zmierzch. Zachodzące słońce wybarwiło niebo na karminowo. Jesień na Manhattanie też czasem bywa piękna. Z półki zdjąłem pudełko z fotografiami. Pora przypomnieć sobie to i owo, pora wrócić na chwilę tam, do domu… Położyłem przed sobą pierwszą fotografię i odpłynąłem.
Te części Pragi niewiele się zmieniły od czasów przedwojennych. Długie, wąskie uliczki, przy nich niekończące się rzędy czynszówek, z których płatami schodził tynk. Na początku jesieni, podskakując na kocich łbach, przyjeżdżały rozklekotane ciężarówki lub ostatnie wozy zaprzężone w wychudłe, brudne konie. Ciecie łopatami wrzucali węgiel do piwnic, klnąc przy tym niemiłosiernie. Z brudnych, cuchnących uryną bram wchodziło się na równie brudne podwórka, czasem wylane asfaltem, częściej pokryte paskudnym, lepkim błotem. Za nimi stały kolejne kamienice, środkowy rząd ukryty przed spojrzeniami przechodniów. Niekiedy zamiast podwórka między domami rozciągał się zdziczały sad lub ogródek, skrzętnie ogrodzony płotkiem zrobionym ze starych rurek wodociągowych, drutów, sznurka i innych materiałów wyszperanych ze skupu złomu. Zdarzało się też, że po drugiej stronie podwórza, zamiast rzędu kamienic ciągnął się szereg komórek murowanych z cegieł. Stare, drewniane drzwi i pozapadane dachy przybrały srebrnoszarą barwę. Łatwo było odgadnąć pierwotne przeznaczenie tych pomieszczeń: zanim założono kanalizację, mieściły się tu wychodki.
Czasem wśród domów ziała wyrwa – rana z dawno minionej wojny. O tym, że kiedyś i tu ktoś mieszkał, świadczyły barwne plamy tynku na murach, nadal noszące ślady szlaczków malowanych z wałka. Dawni właściciele nieistniejących już mieszkań używali mocnych, kontrastowych zestawień kolorów. Dziś wyblakłe, pozwalały sobie wyobrazić, jak wyglądały kiedyś tamte pomieszczenia. Obok czerwieniały barwą starej cegły klatki schodowe. Od czasu do czasu w częściowo zatartym wzorze pojawiał się symbol drzewa życia, sugerujący, jakiej byli narodowości ci, którzy umarli już dawno temu. Ludzie, którzy zamieszkali tu po wojnie, byli szarzy i nieciekawi. Tak wyglądał świat mojego dzieciństwa, przestrzeń, w jakiej przyszło mi żyć od urodzenia do chwili, gdy za wieloletnią pracę dla Amerykanów zostaliśmy ewakuowani za wielką wodę.
***
Otworzyłem szarą teczkę. Wewnątrz była druga, mniejsza, opatrzona paskami papierowych pieczęci. Ściśle Tajne, Specjalnego Znaczenia – głosiły nadruki na okładce. Wpisałem datę w odpowiednim miejscu, przeciąłem nożem pieczęcie i otworzyłem. Kilkanaście kartek, przeważnie zapisanych ręcznie w obcych językach. Do każdej przypięte tłumaczenie na angielski.
Ująłem kilkustronicowy maszynopis, leżący na samym wierzchu. „Operacja >>Fenix<<. Zagadnienia dotyczące obserwacji enklaw” – głosił tytuł.
***
Pamiętam tamten dzień, zwykły, szary... Typowy jesienny dzień w połowie listopada. Było zimno, ale wtedy, na początku lat osiemdziesiątych, zimy przychodziły wcześniej i śnieg na świętego Marcina nie był taką rzadkością jak dziś. Pamiętam stalowoszare, zimowe warszawskie niebo nad głową; szary, popękany, przyprószony miałem węglowym chodnik pod nogami; szarożółte ściany starych czynszówek po obu stronach szarej ulicy…
I jeden element jakby z innego świata – lśniąca oślepiającą żółcią skórka od banana, leżąca na zdeptanym trawniku. Stałem długą chwilę, patrząc na nią w zachwycie i z wściekłością jednocześnie. Ślina mimowolnie napłynęła mi do ust, gdzieś z zakamarków umysłu wypłynęło wspomnienie smaku. Ile to już lat nie widziałem bananów? Nawet w Peweksie ich nie sprzedawali. Chciałem schylić się, by choć pochwycić jej zapach, ale czułem, że zbliża się ósma. By zdążyć przed dzwonkiem, musiałem zdrowo przyspieszyć kroku.
***
- Referuj, co zapamiętałeś - polecił szef.
- Archiwum sprawy „Fenix” zawiera informacje o pojawieniu się na naszej planecie enklaw. Nie znamy podstaw fizycznych tego zjawiska. Wygląda, jakby część terenu znalazła się w bąblu, będącym efektem nałożenia się naszej rzeczywistości i czegoś, co może być innym wymiarem, fragmentem obcej planety albo jeszcze czymś innym. Zewnętrzna forma budynków nie ulega zmianie, ale po zamknięciu strefy ścianki działowe i stropy noszą ślady dziwnych odkształceń. Tynki przekręcone farbą do ściany, kable, w których zmiażdżona izolacja znajduje się wewnątrz miedzianych rurek i temu podobne. Nigdy nie odnaleziono żadnych śladów poprzednich mieszkańców zaatakowanych miejsc. Są eksterminowani lub porywani. Przybysze dokonują mniej lub bardziej starannej legalizacji pobytu i wtapiają się między zwykłych ludzi. Być może prowadzą na nas eksperymenty, może tylko obserwują.
- Prawdopodobnie w czasie trwania misji nie mają kontaktu z hipotetyczną centralą – przerwał mi. – Dlatego nawiązują kontakty handlowe z tubylcami, sprzedając im najbardziej deficytowe towary. Przypuszczalnie wytwarzają je w enklawach w oparciu o zapasy surowców. Kupują w zamian to, co jest im potrzebne do życia lub innych, nieznanych nam celów.
Milczeliśmy przez chwilę.
- Nigdy jeszcze nie udało nam się wtargnąć do takiego bąbla – powiedział wreszcie. – W raportach opisano tylko ślady, jakie zdołano zabezpieczyć po jego zniknięciu. Nigdy nie zdołano pochwycić nikogo z wewnątrz. Zostały po nich pojedyncze włosy, fragmenty paznokci i złuszczony naskórek. Posiadają DNA podobne do podstawowego wzorca gatunku homo sapiens.
- Są ludźmi?
- Nie wiemy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Książkowe forum Strona Główna -> Czytelnia Wszystkie czasy w strefie GMT + 3 Godziny
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy